Kilka lat temu byłem za wielką wodą, a tam ludzie mają obsesję na punkcie czegoś co nazywają personal bubble. W skrócie. Ci oszalali Amerykanie uważają, że każdy człowiek ma wokół siebie przestrzeń, która jest jego prywatna, należy tylko do niego i nikt nie powinien w nią wkraczać. Zabawne, prawda?
Dobitnie przekonałem się o tym w Luizjanie. Krocząc – jak to w Nowym Orleanie – już lekko podchmielony z rozpędu przemknąłem obok pewnej wcale niemałej Murzynki. Nie dotknąłem jej, ale w jej mniemaniu, przeszedłem o te kilka centymetrów zbyt blisko, wdarłem się w jej prywatną przestrzeń i oto okazałem się intruzem, który naruszył mir, nie ten domowy, ale ten osobisty.
Szedłem szybko więc parę metrów dalej, gdy usłyszałem charakterystyczne, pretensjonalne „hellooOOł”, a gdy się odwróciłem zobaczyłem oburzoną wcale niemałą Murzynkę w otoczeniu wcale niemałych Murzynów i wszyscy patrzyli się wprost na mnie. Więc tylko machnąłem przyjaźnie ręką, przeprosiłem, ukłoniłem się i uciekłem, ale pod nosem śmiałem się z ich głupiego zwyczaju.
Minęło kilka lat.
Jestem w Biedronce. Ludzi wcale nie ma jakoś dużo, ale wszyscy siedzą sobie nawzajem na głowach. Ktoś przez czyjeś ramie sięga po jogurt, uwalniając przy okazji spod pachy letni odorek. Wejście ciałem przy stoisku z aktualnymi promocjami? Żaden wyjątek! Przy kasie trykamy się wózkami, zaglądamy sobie nawzajem w portfele, przepychamy się – szybciej, szybciej, dlaczego tylko trzy kasy są otwarte. Chuchamy sobie w twarze. Stoję prze półką z piwem i już czuje na szyi oddech innego amatora złocistego napoju. Uf, uf, szybciej, szybciej…
Jestem na poczcie. Stoimy w kolejce – ciaśniutko, osoba przy osobie, bo przecież nikt nie chce ryzykować, że zostanie wykolejkowany.
Stoję z dziećmi na chodniku. Dzieci mają tę śmieszną cechę, że ich twarze są niżej niż twarze przeciętnego dorosłego. Chwila nieuwagi i łatwo takiemu dzieciakowi – zupełnie nieświadomie – walnąć w nos dłonią, paskiem od plecaka czy innej torebki. I takie rzeczy zdarzają się nagminnie, bo ciągle jesteśmy za blisko.
Ja chcę personal bubble!
Nie szanujemy swojej przestrzeni i zaczyna mnie to denerwować. Albo stałem się zmanierowany i zepsuty jak ci Amerykanie, albo po prostu oni znów mają rację. Dobrze mieć wokół siebie nieco swobodnej przestrzeni, zamiast rozglądać się skąd, kto i jak, czym – łokciem czy nieświeżym oddechem – mnie zaatakuje.
Nie mówię o autobusach, o tramwajach, o miejscach, w których jesteśmy skazani na mniej lub bardziej przykrą bliską obecność bliskiego. Tam także Amerykanie muszą dać za wygraną i pchają się, tłoczą jeden przez drugiego. Ale my uwielbiamy ściskać się także tam, gdzie to nie jest potrzebne. W sklepach, w urzędach, często nawet na ulicy – siedzimy sobie na głowach, depczemy po piętach w imię jakiegoś niezdefiniowanego pędu w nieznanym kierunku.
Troszkę wolniej, troszkę dalej od siebie. Świat nam nie ucieknie, a będziemy wreszcie mogli nieco głębiej odetchnąć.
Mateusz Miga
fot. Foter.com
Czarny Wtorek to cotygodniowy cykl, w którym autor próbuje mniej lub bardziej nieudolnie mierzyć się z rzeczywistością.
Czarny Wtorek: Wychowujemy idiotów, którzy nie wiedzą dokąd idą