Konrad Berkowicz chce, żebyśmy za edukację płacili… bonami. – Może wtedy doczekamy się programu „Szkolne rewolucje”, w którym dyrektorowi szkół będą stawać na głowie, by spełnić oczekiwania rodziców – argumentuje kandydat na prezydenta Krakowa.
– Gdyby w Krakowie zamiast sieci prywatnych restauracji, knajp i barów mlecznych funkcjonowały publiczne jadłodajnie, opłacane przez samorząd, ich oferta byłaby marna. Nie musiałyby konkurować jakością i ceną o klienta. „Kuchenne rewolucje” Magdy Gessler nie miałyby sensu. Tak sprawa ma się z krakowskimi szkołami – argumentuje obrazowo Berkowicz.
Dlatego chce wprowadzić między szkołami konkurencję poprzez „bon edukacyjny”. To nie jego pomysł, ale noblisty w dziedzinie ekonomii Miltona Friedmana.
O co w nim chodzi? Dzieli się budżet na edukację, którym dysponuje samorząd przez liczbę uczniów. W ten sposób uzyskana kwota stanowi bon edukacyjny, który dostają rodzice na każde dziecko. Wówczas to oni decydują, której szkole – publicznej lub nie – zapłacić bonem za edukację dzieci.
– Szkoły powinny konkurować sposobem nauczania, ceną i programem. Może wtedy doczekamy się programu „Szkolne rewolucje”, w którym dyrektorowi szkół będą stawać na głowie, by spełnić oczekiwania rodziców – mów Berkowicz.
js