– Nie jestem oszalałym ekologiem, ale jak u nas ktoś tak mówi, dostaje etykietę opętanego lewaka, cyklisty i weganina. A ja nie jestem nawet wegetarianinem. To tak się porobiło kompletnie kretyńsko, że jak ktoś powie, że się nie powinno palić węglem, to znaczy, że jest lewakiem – mówi nam Robert Makłowicz, pisarz, publicysta krytyk kulinarny i podróżnik. W szczerej rozmowie z KRKnews.pl opowiada o „kompletnych idiotyzmach” oraz „fatalnym pod każdym względem 2016 roku”.
– Będę zachowywał się jak ponury starzec – uśmiecha się Makłowicz. – Mieszkam w Krakowie, bo tu się urodziłem i nie znalazłem cały czas lepszego miejsca w Polsce do mieszkania, ale z punktu widzenia zawodowego wcale nie musiałbym, bo ja tu nic nie robię. To miasto niczego ode mnie nie chce, niczego ode mnie nie oczekuje – przyznaje w rozmowie z naszą dziennikarką Karoliną Stencel.
KRKnews: Widzi pan szklankę do połowy pełną czy do połowy pustą?
Robert Makłowicz: Najczęściej staram się dostrzegać, ile rzeczywiście jest w niej płynu.
Nie lubi pan mówić o sobie: kucharz.
Bo równie dobrze, każdego, kto chodzi po górach można by nazywać alpinistą, a tak nie jest. Nie jestem kucharzem. Kucharz to ktoś, kto skończył odpowiednie szkoły i zajmuje się zbiorowym żywieniem. Ja natomiast jestem wyłącznie hobbistą. Nie gotuję w restauracji, nie karmię ludzi. Poprzez swój program telewizyjny staram się opowiadać o kulturze danego miejsca i uświadamiać, że kuchnia jest ważnym elementem kultury, o czym, w czasach PRL-u, wiele osób zapomniało.
Mijający rok 2016 był dla pana dobry?
O, serdecznie pani dziękuję już na wstępie, że wbrew większości wymówiła pani poprawnie liczebnik związany z tym rokiem. Powiedziała pani dwa tysiące szesnasty. Większość by powiedziała dwutysięczny szesnasty, jest to kompletnie nie do zniesienia. Mówią tak nawet ludzie zapraszani do telewizji, piastujący poważane stanowiska… Bardzo więc dziękuję za to, że jesteśmy w mniejszości, ale szlachetnej mniejszości.
(po chwili) Ten rok był fatalny pod każdym względem.
Wydał pan kolejna książkę, tym razem dotyczącą miłości pana życia – Dalmacji.
Książka była rzeczywiście takim promyczkiem, który zrobił wyłom w ciemnej zasłonie chmur. A poza tym nie mam się z czego cieszyć.
Dlaczego?
Można o tym opowiadać wielopłaszczyznowo. Uważam, że mamy najgorszy rok w naszym kraju od co najmniej 1989 roku. Mamy najgorszy rok w Europie i jeden z najgorszych w świecie. To ogromna niepewność jutra. Głosy podważające rzeczywistość, w której żyjemy oraz domagające się zmian tejże rzeczywistości, niestety do złudzenia przypominają to, co działo się w Europie w latach trzydziestych. Wystarczy poczytać różne książki z tamtego czasu, by móc zobaczyć – zamieniając tylko nazwy osób i miejsc – dokładne odbicie dni dzisiejszych.
Ostatnio przeczytałem tomik Sándora Máraiego, zawierający eseje i reportaże z podróży po Europie i Bliskim Wschodzie w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Cóż za przerażające podobieństwo do ruchów, które doprowadziły do katastrofy II wojny światowej! Nacjonalizm, ksenofobia, odwoływanie się do tak zwanych wartości prawdziwego człowieka, bo trzeba najpierw zdefiniować jakoś wroga – no więc, ten wróg został zdefiniowany na poziomie elit, które oderwały się właśnie od tak zwanego, prostego człowieka, w którym drzemie prawda. To powrót do różnych rewolucji narodowo-socjalistycznych. Nie jest wesoło.
Te wnioski płyną bardziej z obserwacji polskiego podwórka, czy z pańskich podróży?
Najbardziej z polskiego podwórka, bo tutaj mieszkam na co dzień i właśnie w tym kraju jestem bombardowany przerażającym populizmem i próbą zmiany podstaw ustrojowych niekonstytucyjnymi środkami. Jednak gdyby chodziło jedynie o Polskę, byłoby jeszcze pół biedy. Na szczęście jesteśmy częścią międzynarodowego systemu, czyli Unii Europejskiej. Podstawy tego systemu są jednak kwestionowane. Mieliśmy Brexit, za chwilę będą wybory we Francji i nie wiadomo, kto je wygra. No i to wszystko powoduje, że rzeczy, które dwa, trzy lata temu wydawały mi się pewne i niezmienne w horyzoncie przynajmniej mojego życia, teraz mogą runąć z hukiem, a nikt nie wie, co w zamian. Propozycje, które już znamy, napawają mnie przerażeniem lub obrzydzeniem.
Pyta pani, dlaczego ten rok nie był dobry, więc dorzucę jeszcze, kłopoty zawodowe – musiałem zlikwidować jedną firmę. Powstała druga, zobaczymy, co z tego wyniknie. Na razie wszystko jest dobrze, ale nigdy nie jest miłym zawieść się na osobie, którą się uważało za…
Przyjaciela?
No może nie aż tak…
Wspólnika?
Tak. Za osobę bliską w jakimś sensie.
Jak często wyjeżdża pan na Bałkany?
Myślałem, że im będę starszy, tym częściej, lecz okazuje, że tak nie jest. Miałem urwanie głowy, więc musiałem siedzieć na miejscu i przestać bawić się w pisarza, który wyjeżdża do swojej samotni i tam tworzy, tylko rzucić się w wir tak zwanego biznesu. Byłem więc w Dalmacji na Sylwestra i w Nowy Rok, później tydzień na wiosnę, gdy robiliśmy zdjęcia do książki i jeszcze niecały miesiąc podczas wakacji.
Czego mieszkańcy Dalmacji mogliby nauczyć krakowian, a czego krakowianie mogą nauczyć mieszkańców Dalmacji?
Dalmacja jest terytorialnie dość rozległa, natomiast ludnościowo maleńka. Mieszka w mniej ludzi niż w Krakowie. Ci, którzy tam jeżdżą w szczycie sezonu letniego, widzą tłumy przyjezdnych, ale wystarczy pojechać już w październiku aby zobaczyć, że jest kompletnie pusto. Co to powoduje? Brak ludzi powoduje zupełnie inny stosunek do drugiej osoby. Powoduje ciekawość, prawdziwą chęć rozmowy, nieograniczoną do zdawkowych komunikatów, większą solidarność, bo często jest się zdanym wyłącznie na kilka osób w pobliżu…
My tutaj, mieszkańcy całkiem sporej, bo niemal milionowej miejscowości, często nie znamy naszych sąsiadów. Nie kłaniamy się sobie, nie rozmawiamy. Tam natomiast rozmowa jest prawdziwą rozmową, zainteresowanie drugim człowiekiem jest prawdziwe i czas też inaczej płynie. To bywa piękne, ale też irytujące, gdy na przykład chce się coś załatwić.
Jest z tym gorzej niż w Polsce?
W Polsce nie jest chyba, aż tak źle. Opieszałość to immanentna przypadłość południowców. Jak u nas pani nie działa Internet, to dzwoni pani z bluzgami do firmy – grozi, że zmieni dostawcę. Tam konkurencja jest mniejsza, więc nie da się załatwić wielu spraw szybko. Żyje się zatem zupełnie inaczej.
Dalmacja to pana miłość od pierwszego wejrzenia, czy to przychodziło z czasem?
To wspaniałe miejsce na ziemi, oczywiście nie bez wad, bo któż i cóż wad nie ma, ale byłem prawie wszędzie w basenie Morza Śródziemnego – tam jest najpiękniej. To miejsce najmniej zniszczone przez masową turystykę. Niemal nie ma wielkich betonowych hoteli przy nabrzeżu, jak w Hiszpanii czy we Włoszech. Nie ma takich typowych nowoczesnych kurortów, mieszka się najczęściej nie w hotelach, tylko w apartamentach, czyli w domach autochtonów. Dalmacja to są góry schodzące do morza. Jest płaska tylko w swojej północnej części, czyli w okolicach Zadaru, na samym swoim początku, ale potem już zaczyna się ten wielki masyw Biokova, dalej końcówka Gór Dynarskich…
Byłam w te wakacje.
Ludzie są bardzo mili, da się z nimi porozumieć bez specjalnych studiów językowych, a chorwackiego się można bardzo łatwo nauczyć. Oczywiście jest wiele miejsc, gdzie Dalmatyńcy są w mniejszości, a dominują przybysze z Hercegowiny. To jest jednak całkiem inna kultura dnia codziennego. Bardziej rożno i owca, a nie owoce morza, dziksza muzyka, co akurat jest dobre, bo muzyka dalmatyńska, grana na mandolinie lub śpiewana a capella na głosy, przypominająca włoskie canzony, w nadmiarze mnie usypia.
Pobudza za to rakija.
Tak. To jest takie pomieszanie tych kilku światów naraz. Światów, które wszystkie cenię, a w połączeniu dają efekt wręcz niezwykły. Jest tam śródziemnomorskość, czyli bardzo podobne rzeczy w kuchni, które można spotkać w Hiszpanii czy we Włoszech. Risotto nero di seppia, arroz negro, czyli risotto barwione kałamarnicą, cytrusy na drzewach, oliwa.
Ale do tego są góry, czyli dochodzi bałkańskość. Raptowność, gejzer uczuć. Jak mówi serbskie przysłowie: kad voli, voli, kad ne voli, koli, czyli jak kocha, to kocha, ale jak przestanie kochać, to dźga.
No i do tego dochodzi jeszcze środkowoeuropejskość, bo przecież to były Austro-Węgry przez długi czas. To bardzo podniecające i piękne dla mnie miejsce, poza tym stanowi najbliższy Polsce fragment Morza Śródziemnego. Mam wrażenie, że przyjeżdżając z Krakowa niespecjalnie zmieniam ojczyznę. Choć w Dalmacji jest zdecydowanie więcej włoskości, przez stulecia wielki jej fragment należał przecież do Wenecji.
Galeazzo Ciano, minister spraw zagranicznych z czasów Mussoliniego, napisał w swoich pamiętnikach o pobycie w Polsce – zwiedzałem Kraków, te ich zabytki i wspaniałości, z których są tak dumni, a które dla nas Włochów nie znaczą nic – no i jest w tym oczywiście prawda. Nie ma się co na to obrażać, nie mamy Florencji, Wenecji, Pizy, Padwy, Mantui czy Genui i kilku innych miastach, mamy tego niezwykle mało. Choć i tak Kraków to najbardziej włoskie miasto w Polsce.
Coś jednak z tego renesansu włoskiego mamy.
I proszę pamiętać, że jeszcze było kilka wojen w międzyczasie.
Spotkałam się z panem między innymi dlatego, że jest pan rodowitym krakowianinem. I z tej perspektywy, jaki jest największy plus 2016 roku?
Znowu będę się zachowywał jak ponury starzec.
Nie ma plusów?
Mieszkam w Krakowie, bo tu się urodziłem i nie znalazłem cały czas lepszego miejsca w Polsce do mieszkania, ale z punktu widzenia zawodowego wcale nie musiałbym, bo ja tu nic nie robię. To miasto niczego ode mnie nie chce, niczego ode mnie nie oczekuje i tak naprawdę mógłbym mieszkać gdziekolwiek indziej. Lubię oczywiście podkreślać, skąd jestem, to jest moja mała ojczyzna.
Ale nie mówmy o mnie, tylko o Krakowie. Smog się nie zmniejszył. Liczba meleksów, które blokują ruch miejski i sprawiają, że turyści nie płacą przewodnikom, nie płacą za komunikację miejską, nie zostawiają pieniędzy w sklepach, bo nie chodzą po ulicach, tylko zostawiają je prywatnym firmom, także się nie zmniejszyła.
Oczywiście miasto się zmienia na korzyść, tak jak cała Polska się zmienia na korzyść. Jest ładniejsze niż było pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu, ale jest też w pewnym sensie ofiarą swego sukcesu turystycznego. Turystów mamy bardzo dużo, ale brak ma pomysłu na nich. Jeśli jedynym ma być tanie piwo, to dziękuję.
Z perspektywy osoby, która widziała wszystkie kraje europejskie, jakie są inne metody na przyciągnięcie turystów?
Niby wprowadzono Park Kulturowy, taką strefę, żeby zwalczyć te wszystkie ohydne szyldy. A czy to się udało? Przejeżdżam bardzo często pod Wawelem, co od razu chcę powiedzieć właściwym służbom, mogę skręcać w lewo jadąc od Filharmonii (śmiech).
Jest tam wielki kompleks, który by się prawdopodobnie nawet nie uchował na Krupówkach, choć to wzorzec z Seevres szpetoty. Narożny kwartał naprzeciwko Plant – jest tam coś tak przerażającego w swojej brzydocie, jakaś potworna knajpa, jakiś ohydne stragany z pamiątkami, z ciupagami i smokami. To jest pod Wawelem! Ja się pytam, dlaczego coś takiego może tam być i to od tylu lat?!
Co jeszcze się panu nie podoba?
Dubrownik jest co prawda znacznie mniejszy, ale tam jest jeden wzorzec i jeden rodzaj kolorystki, w jakim sobie można szyld powiesić. Wszystko jedno, czy to robi McDonald’s, czy Cafe Nero, czy cokolwiek innego. Rozumiem, że trudno mówić o tym, żeby tak to u nas wyglądało, ale są środki, żeby to zrobić. Są miasta, kraje, w których prostytucja jest legalna. U nas ona jest praktycznie legalna, a teoretycznie nielegalna, bo u nas to się nie nazywa dom publiczny, tylko agencja towarzyska albo lokal ze striptizem, tańcem na rurze. Ale w krajach, gdzie to działa legalnie wiadomo, że nie można sobie – za przeproszeniem – burdelu otworzyć na głównym placu danego miasta. Choć nie jestem tutaj za rozwiązaniem szwedzkim, czy delegalizacją tego typu działalności…
…wtedy nie byłoby turystów…
… tylko wręcz przeciwnie, za legalizacją. Ale to miasto ma decydować i musi się znaleźć instrument na to, żeby miasto o tym stanowiło, gdzie to jest. Są dzielnice czerwonych latarń w Amsterdamie, w Hamburgu… Te miasta się nie zgodzą żeby otworzyć coś takiego w rynku. U nas to chyba jest w Rynku w dalszym ciągu. Takie panie chodzą z parasolkami. Ja naprawdę nie rozumiem… mówienie, że jest kapitalizm i decyduje tylko pieniądz, myślenie takie, jest myśleniem dziewiętnastowiecznym. To są akurat rzeczy, w których należy być stanowczym.
Inna sprawa, że w Krakowie się nie da oddychać. Proszę zauważyć, że cała afera ze smogiem, zaczęła się parę lat temu z powodu grup społecznościowych i oddolnych inicjatyw. Dopiero miasto się zaczęło przyłączać do tej inicjatywy wymiany pieców. To można było zrobić piętnaście lat temu.
Podróżując po innych, bardziej rozwiniętych niż Kraków miastach europejskich, zauważył pan jak one walczą ze smogiem?
Nigdzie nie czułem w nozdrzach i na języku tak złego powietrza, jak tutaj. Nigdzie tak nie śmierdzi.
W Żywcu.
Tam pewnie suweren pali plastikiem.
Światowa Organizacja Zdrowia w swoim ostatnim raporcie wykazała, że aż pięć polskich miast jest najbardziej zanieczyszczonymi miastami w Europie i na pierwszym miejscu jest właśnie górski Żywiec.
Ale z drugiej strony jest kotliną, a ludzie palą najgorszym chłamem, który jest. Przecież ten ekogorszek, który w dużej mierze pochodzi z Czech, a w Czechach jest zakaz jego używania. U nas nie. Poza tym niech pani powie suwerenowi, żeby nie palił plastikiem, to się pani dowie, że jest pani elitą i żeby pani spadała na drzewo i że czas elit już minął.
Nie ma znaczenia, czy ktoś zdobył Nobla, nakręcił film… Kto to w ogóle jest?! Autorytet?! Nie ma autorytetów. Żeby móc zdobyć władzę absolutną, trzeba skompromitować wszelakie autorytety i to właśnie się dzieje. Ten proces ma miejsce już od paru lat. Internet tylko przyspiesza proces, bowiem w internecie można napisać wszystko, a potem umieścić pod tym pięć tysięcy hejtów.
Gdyby nie było Internetu Donald Trump prawdopodobnie nie wygrałby wyborów w Stanach. Doszliśmy do takiego momentu, że najbardziej liberalne państwa w Europie to Niemcy i Austria.
Czechów można spytać o smog. Ostrawa była jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast w Europie jeszcze w latach osiemdziesiątych. Jeśli się mówi, że gospodarka powinna być oparta na węglu i mówi się to tylko po to, żeby wygrać wybory, nie bacząc na skutki dla środowiska, to takie myślenie jest rzeczą absolutnie katastrofalną i zbrodniczą. Świat od węgla odchodzi. Jest to proces nieuchronny i nieunikniony. Ale czy u nas przybywa wiatraków?
Byłem niedawno pod Wiedniem, jest tam taki region rolniczy, który nazywa się Marchfeld. Taki spichlerz Wiednia. Byłem w takiej firmie, która produkuje żywność ekologiczną. Nie tylko sama produkuje, również sprowadza różne rzeczy. Udowodnili, że marchewka ekologiczna nie musi być ohydna z wyglądu, bo nam się wydaje, że musi być brzydka i kosztować pięć razy więcej. Więc to nie jest prawda
Jak się przekroczy granicę czesko – austriacką, jak się jedzie w stronę Wiednia, widać mnóstwo wiatraków.
Widać też samochody na prąd. To nie jest fanaberia. Nie jestem oszalałym ekologiem, proszę mi wierzyć, ale jak u nas ktoś tak mówi, dostaje etykietę opętanego lewaka, cyklisty i weganina.
Nie jestem weganinem, nie jestem lewakiem. Wręcz przeciwnie, uważam się za monarchistę. Nie jestem nawet wegetarianinem, piszę również rubryczkę kulinarną do gazety dla myśliwych, na temat dziczyzny. Natomiast nie dam się zaszufladkować do żadnego obozu. To tak się porobiło kompletnie kretyńsko, że jak ktoś powie, że się nie powinno palić węglem, to znaczy, że jest lewakiem.
Donald Trump wybrał sobie na doradcę człowieka, który neguje wpływ ludzkości na globalne ocieplenie. Jesteśmy świadkami szaleństwa w wielu dziedzinach, na każdym kroku.
Blokowanie sprzedaży alkoholu to też idiotyzm? Niedawno opublikował pan apel, aby nie zmniejszać liczby koncesji.
Chodziło o projekt uchwały krakowskich radnych. Zacznijmy od tego, że ustawa o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi, bo tak ona się nazywa, jest prawem, które obowiązuje u nas – z różnymi zmianami – od czasów stanu wojennego. Są w niej zmiany, ale to nadal hipokryzja i absurd. Z jednej strony, jak przejdę nocą po mym mieście dwieście metrów, znajdę ogromną liczbę miejsc, gdzie można kupić flachę, a z drugiej strony na przykład w Warsie nie mogę zamówić espresso i kieliszka koniaku. To obłęd, ponieważ alkohol przez rzeczoną ustawę jest a priori traktowany jako zło. Tymczasem jest on ważnym elementem kulturowym dla tej części Europy. Jest nieodłącznym elementem naszego życia. Oczywiście znamy chorobę zwaną alkoholizmem, lecz ludzie uzależniają się od różnych rzeczy, od jedzenia słodyczy na przykład. Ale czy fakt, że coraz więcej ludzi ma cukrzycę ma sprawić, że zabronimy sprzedaży cukru?
Wyobraża sobie pani sytuację, że ja w restauracji nie mogę kieliszka wina zamówić do obiadu? Co to jest? Arabia Saudyjska?! Kompletny idiotyzm.
Na szczęście krakowscy radni odeszli od pomysłu blokowania sprzedaży alkoholu, ale zwiększyli liczbę koncesji w ogóle, dla wszystkich. Nie rozumiem, dlaczego u nas się nie da – a to jest w gestii samorządu – obejść sklepów i powiedzieć: dobra, to jest ohydne, jak tego nie poprawicie, to wam zabronimy sprzedaży alkoholu. U nas w ogóle nie ma jakiegoś naczelnego estety miasta. Widziała pani Kebab u Szwagra? Albo te budy obok Wawelu?
Tak.
To jest w centrum miasta, ktoś się na to zgodził. Przecież ta pseudo góralska, ohydna nora naprzeciwko Wawelu funkcjonuje od lat. To są upiorne rzeczy!
Czego więc – po tych wszystkich absurdach, które pan wymienił – życzy pan krakusom na 2017 rok?
Żeby nam było lżej oddychać, żeby nam dróg nie blokowały meleksy, żebyśmy się mniej denerwowali, a przede wszystkim, żebyśmy mieli mniej powodów do zdenerwowania. Byśmy się wzajemnie wszyscy lubili lub tylko szanowali, żeby to miasto było jeszcze, jeszcze i jeszcze piękniejsze, milsze oraz czystsze i żeby było dla wszystkich, którzy w nim mieszkają. Jest przecież spore, wszyscy się w nim pomieścimy.
Rozmawiała Karolina Stencel
Zdjęcia: maklowicz.pl