Mieszkanka Krakowa zamarzła w polu. Prokuratura prowadzi śledztwo jak do tego doszło

Prokuratura wyjaśnia okoliczności śmierci tragicznie zmarłej Ewy Potok. Mieszkanka Krakowa zaginęła 12 stycznia. Znaleziono ją martwą 13 stycznia, prawie dobę od zaginięcia. Rodzina zmarłej jest przekonana, że kobietę można było uratować.

Przypomnijmy. W piątek po południu Ewa Potok skończyła pracę na jednym z nowohuckich targowisk. Po opuszczeniu miejsca pracy, wsiadła do autobusu z zamiarem powrotu do domu, gdzie bliscy z niecierpliwością oczekiwali na jej powrót. Niestety, nie dotarła tam zgodnie z planem.

Okazało się, że kobieta przejechała swój przystanek, a później, w zaciemnionym otoczeniu, próbowała skrótem wrócić do domu. Nieszczęśliwie potknęła się w zaspie i przewróciła. Około 17.30 zadzwoniła do męża, donosząc, że złamała nogę, leży gdzieś na polu i nie jest w stanie określić swojej dokładnej lokalizacji, ale „widzi kominy”.

Natychmiast po otrzymaniu dramatycznego telefonu, rodzina skontaktowała się z policją, rozpoczynając akcję poszukiwawczą. Pomimo zaangażowania około 360 osób w poszukiwania, akcja ratunkowa zakończyła się tragicznie. Gdy odnaleziono Ewę Potok, okazało się, że już nie żyje.

„Fakt” publikuje relację zrozpaczonego męża. – Byliśmy w 11 miejscach, bo niby sygnał z telefonu miał być namierzany w tych punktach. Tam i z powrotem kręciliśmy się po głównej drodze między targowiskiem a naszym domem. Od godz. 18 do godz. 6 rano siedziałem z tyłu samochodu, nie mogłem zadzwonić do żony. Kazali mi telefon położyć na siedzeniu. Byłem podejrzewany, że jestem zabójcą i babę wywiozłem w las. Pilnowali mnie, widziałem, że ona ciągle do mnie dzwoni. 0:15, 0:28, co 15 minut dzwoniła do mnie – relacjonował mąż kobiety. – Te wszystkie służby nie dały jej szans. Mówiła przez telefon. Błagała, pytała: „Dlaczego nie chcecie mnie uratować, ja tu zamarznę”. Mam żal do nich, ona umierała, a oni nie potrafili zlokalizować jej telefonu. Kręcili się w kółko. Płacimy podatki w tym kraju i co z tego mamy? – żalił się mężczyzna.

Syn zmarłej, Radosław Potok, w rozmowie z „Faktem” nie kryje żalu do policji. Jego zdaniem, nie przeprowadzono akcji prawidłowo, m.in. za późno poproszono o udostępnienie monitoringu z MPK, za późno też sprowadzono urządzenie do namierzania telefonu.

Kobieta miała cały czas włączony telefon. Dzwoniła do męża, syna i policjantów, którzy kierowali akcją poszukiwawczą. Jak twierdzi syn, ludzie, którzy jej szukali, byli w pobliżu, przeszli około 300-400 metrów od miejsca na terenie gminy Kocmyrzów-Luborzyca, gdzie leżała w zaspie. „Jednak nie poszli dalej, bo uznali, że nie ma sensu szukanie jej po polach” – relacjonuje „Fakt”.

 – Moja matka poinformowała mnie następnie, że słyszała w oddali swoje imię, słyszała głosy policji. Policjant stwierdził znowu, że to niemożliwe, bo miała zwidy, bo tyle czasu leży na śniegu. Nie skierowano w ten rejon żadnych sił. Następnego dnia, 13 stycznia, znaleziono ją właśnie w tym rejonie, dokąd nie poszli – relacjonuje syn ofiary.

Ciało Ewy Potok została odnalezione w sobotę.  Około trzynastej rodzina dostała wiadomość, że znaleziono ciało pani Ewy. Leżała martwa szczerym polu, w pobliżu domostw. Około 450 metrów od głównej drogi w Kocmyrzowie i przystanku autobusowego w stronę domu. – Pocałowałem ją w głowę, syn złapał ją za rękę i trzymał – mówi pan Janusz. – Te wszystkie służby nie dały jej szans. Mówiła przez telefon. Błagała, pytała: „Dlaczego nie chcecie mnie uratować, ja tu zamarznę”. Mam żal do nich, ona umierała – pyta pan Janusz.

Śledztwo w sprawie wyjaśnienia okoliczności tragedii prowadzi Prokuratura Rejonowa w Krakowie Nowej Hucie. Prowadzone jest w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci pani Ewy i sposobu prowadzenia akcji poszukiwawczej. Sekcja zwłok wykazała, że kobieta zmarła na skutek wyziębienia.

Patrycja Bliska 

 

15 KOMENTARZE

Najnowsze

Co w Krakowie