PUBLICYSTYKA. Panie Łukaszu, politykiem jest Pan beznadziejnym, fatalnym, słabym, wręcz tragicznym. Zamiast sprawić, żeby ludzie zapomnieli o Pana porażce, Pan dał im możliwość kopania i dożynania. Różne są zboczenia, ale nie posądzam Pana, że lubi Pan aż tak brutalne zabawy – pisze nasz dziennikarz Łukasz Mordarski po decyzji PKW, że referendum w sprawie odwołania Jacka Majchrowskiego się nie odbędzie. Jego inicjator, Łukasz Gibała, nie zabrał podpisów.
Panie Łukaszu, żal mi się Pana zrobiło, po tym, jak Komisarz Wyborczy ogłosił, że jednak referendum się nie odbędzie. Wiem, ile kosztowała Pana pracy i wysiłku cała kampania referendalna. Wiem, że szczerze Pan wierzył w jej sukces. Wiem, że naprawdę zarywał Pan noce, aby osiągnąć cel. Wiem, że był Pan zdeterminowany. I gdy po decyzji PKW, że jednak się nie udało, zacząłem czytać te wszystkie komentarze w Internecie, zrobiło mi się Pana, tak po ludzku, żal.
Zwolennicy Jacka Majchrowskiego pojechali po Panu jak… nie napiszę po czym. Albo napiszę inaczej. U mnie na wsi się mówi: „pojechali jak z furą gnoju”. No ale nie kopie się przecież leżącego, pomyślałem. Choć akurat w tym przypadku lepiej pasowałoby, że nie dobija się trupa. I na tym można byłoby zakończyć. Spuścić zasłonę milczenia. Posypać głowę popiołem. Przyjąć porażkę po męsku, na klatę. I tak też zrobić należało. Ale Pan, Panie Łukaszu, stanął przed dziennikarzami i wystawił się na strzał. Być może Pana słowa to wynik szoku po postanowieniu PKW, ale wtedy lepiej było zostać w domu i poczekać aż wróci Pan do formy, nie zwoływać konferencji prasowej godzinę po (w mojej ocenie) jednej z największych Pana politycznych porażek w życiu.
Niestety, Pan jednak posłuchał swoich doradców, wyszedł Pan do ludzi i zaczął bredzić, że „jeszcze zostanę na boisku, a krakowianie pokazali Majchrowskiemu żółtą kartkę” (więcej tutaj).
Panie Łukaszu, dla wyjaśnienia – jestem jedną z tych osób, które podpisały się pod wnioskiem o referendum. Podpis był ważny, podałem prawdziwe dane. Jak Pan rzuci okiem na listy, to zapewne Pan znajdzie moje nazwisko. Lubię jak się coś w Krakowie dzieje, z tego, po części, żyję. Poza tym Pana „wolontariuszka” była tak urocza, że nie mogłem odmówić. Była też profesjonalna – nie dała mi swojego numeru telefonu, który – teraz mogę się przyznać – chciałem wykorzystać prywatnie. Czasem po prostu robię różne głupoty, żeby tylko się umówić na randkę. Składając podpis, też o tym myślałem. Nie wyszło. Wziąłem na siebie tę porażkę, nie mówiłem, że to wina pogody, dnia tygodnia czy stojącej obok mnie mojej narzeczonej.
Panie Łukaszu, nie znam Pana jako człowieka – może jest Pan świetnym gościem, z którym można napić się wódki i pogadać o kobietach. Nie znam Pana jako przedsiębiorcy – może jest Pan doskonałym menadżerem, którego życie zawodowe to pasmo sukcesów. Znam Pana jedynie jako polityka – a politykiem jest Pan beznadziejnym, fatalnym, słabym, wręcz tragicznym.
Od początku swojej przygody z polityką (proszę wybaczyć, że nie nazwę tego karierą) nastawiony Pan był na rządzenie Krakowem. Mówiła o tym między innymi pana klubowa koleżanka z Ruchu Palikota Anna Grodzka (wywiad z nią tutaj). Pogubił się Pan już na początku tej drogi, zmieniając partie i nie definiując swojej politycznej tożsamości. Później, mimo gigantycznych pieniędzy wydawanych na kampanie, przegrywał pan z kretesem i w wyborach na prezydenta Krakowa i w wyborach do Senatu. Nie uszanował Pan, że mieszkańcy pokazali Panu czerwoną kartkę i na siłę próbował Pan doprowadzić do referendum.
Teraz bredzi Pan o żółtej kartce dla Majchrowskiego. Panie Łukaszu, w tym przypadku – używając Pana terminologii – sędzia nawet nie podrapał się w okolicach kieszonki, w której trzyma kartoniki. Mimo robionej z rozmachem kampanii, nie zebrał Pan nawet podpisów. Mieszkańcy nie mieli nawet możliwości opowiedzenia się za lub przeciw Majchrowskiemu w referendum. Skoro pod Pana wnioskiem podpisało się niespełna dziesięć procent uprawnionych, to można spokojnie założyć, że dziewięćdziesiąt procent krakowian jest zadowolonych z rządów obecnego prezydenta. O jakiej więc żółtej kartce mówimy?
Ktoś Panu doradził, żeby porażkę próbować przekuć w sukces, bo tak jest napisane w niektórych książka o PR i marketingu. Zrobił to Pan jednak nieudolnie i naraził się na śmieszność. Zamiast sprawić, żeby ludzie zapomnieli o Pana porażce, Pan dał im możliwość kopania i dożynania. Różne są zboczenia, ale nie posądzam Pana, że lubi Pan aż tak brutalne zabawy. Tym bardziej, że doskonale Pan wie, że w polityce nie ma sentymentów i że będą kopać, jeśli tylko nadarzy się okazja.
Panie Łukaszu, mimo wszystko, gratuluję Panu wytrwałości i konsekwencji w dążeniu do celu. Gdybym sam, w pojedynkę, mógł wybrać prezydenta Krakowa, życzyłbym sobie, żeby osoba na tym stanowisku tak mocno i tak ambitnie jak Pan walczyła o to, by żyło się lepiej. Życzyłbym sobie jednak także, aby ta osoba była skuteczna. Pan skuteczny nie jest. I dlatego nie jest i na razie nie będzie Pan prezydentem.
Łukasz Mordarski
fot. Lukas Plewnia via Foter.com