Andrzej Kulig: „Widzę problemy Krakowa i wiem, jak je rozwiązać” (ROZMOWA)

Nie startuję przeciwko jakiemukolwiek kontrkandydatowi. Ja zderzam programy. I startuję, bo głoszone przez kontrkandydatów programy nie odpowiadają na potrzeby miasta. One nawet nie identyfikują tych problemów, nie mówiąc już o tym, żeby dawały na nie receptę. Ja widzę bolączki tego miasta i wiem, jak je rozwiązać – mówi nam Andrzej Kulig, wiceprezydent Krakowa i kandydat na prezydenta miasta.

KRKnews.pl: Przejął Pan już schedę po Jacku Majchrowskim i niepodzielnie rządzi Pan Krakowem?

Andrzej Kulig: Na razie rządzi prezydent Majchrowski i jestem przekonany, że będzie trzymał lejce do ostatniego dnia kadencji. To on podejmuje wszystkie kluczowe decyzje, ale daje mi wolną rękę jeśli chodzi o realizację powierzanych mi celów. Gdybym nie miał tej swobody, nie byłbym wiceprezydentem. Nie jestem bowiem narzędziem, którym można mechanicznie sterować. Jeszcze nikomu się to nie udało. To zresztą było w przeszłości przyczyną moich problemów z niektórymi przełożonymi, którzy nie byli w stanie zaakceptować mojej samodzielności.

Czyli jest Pan niepokorny.

Może w tym sensie, że nic nie przyjmuję „na wiarę”. Czerpię z różnych źródeł, uwzględniam wszystkie stanowiska, szanuję różne punkty widzenia. Trudno jest mi przypisać ślepą realizację jakiejś narzuconej z góry polityki.

Słynie Pan z rządów twardej ręki.

To trochę krzywdzące, bo nie kojarzy się pozytywnie. Natomiast ja po prostu nie jestem niezdecydowany. Jeśli podejmuję jakąś decyzję, to jestem konsekwentny. Natomiast fakty są takie, że funkcjonowałem w różnych instytucjach i rzeczywiście wszędzie określano, że mam twardą rękę. Natomiast gdy odchodziłem, to moi byli pracownicy dobrze wspominali moje rządy. Nigdy nie usłyszałem: „nareszcie pan odszedł, nie dało się z panem wytrzymać”. Gdy pracowałem w magistracie, miałem wiele trudnych rozmów m.in. ze związkami zawodowymi. Gdy odchodziłem, przyszły do mnie szefowe związków, podziękowały i dały mi prezent, który do tej pory trzymam go w domu na honorowym miejscu. To była dla mnie wielka przyjemność. Podobnie było, gdy odchodziłem ze Szpitala Uniwersyteckiego czy Izby Rzemieślniczej. Do dziś utrzymuję kontakt z moimi byłymi podwładnymi. Rządy twardej ręki powinny charakteryzować się tym, że każdy musi znać reguły i ich przestrzegać. Nigdy jednak nie wolno traktować pracownika jak przedmiotu, a to, niestety, rozpowszechnił kapitalizm. Jak słyszę: „zasoby ludzkie”, to dostaję szczękościsku. Każdy człowiek musi być traktowany z należytym szacunkiem, bez względu na to, jakie miejsce w strukturze zajmuje. Pracując w magistracie zdiagnozowałem syndrom „kierownika referatu”. Polega on na tym, że jest np. wspaniały, kreatywny, pracowity inspektor, a gdy zostaje kierownikiem referatu, to wstępuje w niego diabeł wcielony. Zaczyna się wyżywać i pokazywać, że jest carem. A to świadczy tylko o tym, że nie był gotowy na taki awans. Nienawidzę tego, gdy przełożony ma się za pana życia i śmierci. Ja nigdy w sobie nie miałem takiego poczucia.

Kto rządzi w domu?

Z żoną jesteśmy bardzo partnerscy, harmonijni i słuchamy się wzajemnie. Ani żona nie jest potulna, ani ja.

Czyli ciągle się kłócicie?

Nie, bo wiemy już, kto i w którym momencie powinien ustąpić.

Rodzina przetrawiła już Pana start na w wyborach?

Tak. I nie ukrywam, że ich zdanie było kluczowe, bo moja decyzja na pewno wpływa na członków rodziny.

Jak w takim razie wyglądała ta kluczowa rozmowa?

Z żoną rozmawiałem wielokrotnie, bo jest to istotne dla jej funkcjonowania. Natomiast ta finalna rozmowa odbyła się przy stole, do którego zaprosiłem żonę, jedną córkę z mężem i drugą córkę z chłopakiem. Zapytałem, co sądzą o moim starcie w wyborach. Zapewniali, że będą mnie wspierać, choć z troską dopytywali, czy udźwignę kampanię.

Udźwignie Pan?

A dlaczego nie?! Myślę, że kampania wyborcza jest dużo łatwiejsza niż trudy początku mojego dyrektorowania w Szpitalu Uniwersyteckim, gdzie musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność za cztery tysiące pracowników w bardzo krytycznym momencie ekonomicznym placówki. To był ogromny stres i wielkie napięcie. Kampania na pewno nie będzie bardziej stresująca.

Ale będzie obrzucanie błotem. Coś się przyklei.

Ja nie mam zamiaru nikogo obrzucać. Do tego, że ktoś obrzuca mnie, jestem już przyzwyczajony. Mój pradziadek był radnym miejskim. Moi dziadkowie i rodzice żyli, pracowali w tym mieście. Mam takie poczucie, że w Krakowie ludzie się dobrze znają. Nie obawiam się więc obrzucania błotem, bo wierzę, że ludzie potrafią oddzielić to, co jest przyklejane, od tego, co jest naprawdę.

Którego kontrkandydata się Pan obawia najbardziej?

Nie startuję przeciwko jakiemukolwiek kontrkandydatowi. Ja zderzam programy. I startuję, bo głoszone przez kontrkandydatów programy nie odpowiadają na potrzeby miasta. One nawet nie identyfikują tych problemów, nie mówiąc już o tym, żeby dawały na nie receptę. Jeżeli ktoś widzi dziurę w drodze i na tym buduje swój cały program, to życzę mu powodzenia. Jeżeli ktoś mówi, że Kraków jest brudny i buduje ten obraz w oparciu o dwa przepełnione kosze na śmieci, to nie wie, jak funkcjonuje miasto. W programach kontrkandydatów widzę odkrywanie Ameryki na nowo. Tymczasem nie trzeba tego robić, tylko trzeba wyregulować to, co teraz kuleje. Wiem, jak to zrobić. Widzę bolączki tego miasta. Znam problemy z bardzo wielu stron, bo przecież stosunkowo niedługo pracuję w urzędzie miasta. Większość życia funkcjonowałem poza magistratem. Ale dzięki pracy w urzędzie mam wiedzę, kompetencje i znam mechanizmy, które usuną pewne usterki. Pozostali kontrkandydaci będą musieli się tego nauczyć, a Kraków to zbyt skomplikowana struktura, by się uczyć na żywym organizmie.

Poseł Aleksander Miszalski był radnym. Łukasz Gibała ciągle nim jest.

Miasta nie poznaje się poprzez pisanie interpelacji. Te mógłbym pisać w każdej liczbie i w każdej dziedzinie. Ale nie na tym polega zarządzanie.

Wspomniał Pan o programach kontrkandydatów. A jak powstawał Pana program?

Podstawowe źródło budowania programu to spotkania z mieszkańcami. Odbyłem ich mnóstwo, w każdej dzielnicy. Zresztą mała dygresja a propos dzielnic. Obecnie są w nich realizowane inwestycje i przez miasto i przez dzielnice. To anachronizm. Powinniśmy przyjąć kompleksowe rozwiązania w każdej dzielnicy, spojrzeć na całość problemów i odpowiedzieć na pytania, co w ciągu pięciu lat będziemy robili. Następnie trzeba sporządzić harmonogram prac czy inwestycji i konsekwentnie go realizować. Przy rozliczaniu takiego harmonogramu zawsze powinien być obecny prezydent, bo to on jako jedyny ma możliwość skoordynowania wszystkich miejskich instytucji. Wracając do programu wyborczego, ten powstał w oparciu o rozmowy z mieszkańcami wszystkich dzielnic. Drugim źródłem są natomiast moje doświadczenia związane z funkcjonowaniem miasta. W trakcie pracy dostrzegłem pewne zjawiska, które powinny być systemowo rozwiązane. Niektóre udało mi się rozwiązać pełniąc funkcję wiceprezydenta, bo są w zakresie moich kompetencji.

Proszę o jeden, konkretny przykład.

Zainicjowałem i uruchomiłem lokalne połączenia komunikacyjne. Tam, gdzie nie możemy puścić dużych autobusów, kursują busy. Przykładem mogą być Bodzów czy Grębałów. Te rozwiązania powinny być kontynuowane.

Za prezydentury Jacka Majchrowskiego Kraków stał się metropolią. Panu podoba się ten kierunek rozwoju?

To wielka zasługa prezydenta Majchrowskiego. Tarnów czy Nowy Sącz się wyludniają, tymczasem w Krakowie przybywa mieszkańców. Pojawiły się tu instytucje, które mają charakter metropolitarny. Natomiast nie wszyscy mieszkańcy mogą w równym stopniu z tej metropolitarności korzystać. Im bardziej się oddalamy od centrum, tym więcej deficytów się pojawia. Nie są to braki związane z zaniedbaniami, ale z prowadzoną polityką ukierunkowaną na inwestowanie w metropolitarność właśnie. Jeżeli buduje się wielką spalarnie śmieci, oczyszczalnie ścieków, halę sportową czy centrum kongresowe, to siłą rzeczy brakuje środków na tak zwaną codzienność. Gdybyśmy jednak inwestowali tylko w tę codzienność, Kraków nie byłby metropolią, a stałby się miastem słabnącym. Teraz natomiast trzeba dać dostęp do tej metropolitarności wszystkim mieszkańcom.

Ale co to oznacza w praktyce?

Zależy mi na tym, aby komfort życia w całym mieście był porównywalny. Do centrum kongresowego, do muzeum czy na widowisko sportowe w hali pójdzie pan ze dwa razy w roku. Natomiast codziennie korzysta pan z transportu, dlatego on musi być dobry. Pana dzieci codziennie muszą mieć możliwość realizacji swoich pasji sportowych, artystycznych czy kulturalnych blisko swojego miejsca zamieszkania. Pana rodzice czy dziadkowie muszą mieć dostęp do lekarza czy do opieki dla seniorów nie po tym, jak przejadą pół miasta, ale także blisko domu.

Trudno będzie Panu robić kampanię bez wsparcia partii politycznej.

Tego nie wiem.

Dlaczego się Pan odżegnuje od tej wielkiej polityki?

Dlatego, że miasto to jest szereg problemów o charakterze podstawowym, co do których partie politycznie nie odnoszą się zbyt szeroko w swoich programach. Mieszkańcy, bez względu na swoje poglądy, naprawdę mają bardzo podobne zmartwienia. Chcą np. wsiąść do autobusu czy tramwaju przed swoim domem. Chcą mieć metro, którym się będą szybko przemieszczać. I poglądy polityczne nie mają tu nic do rzeczy. Ja nie jestem przeciwnikiem partii politycznych, ale włodarz każdego miasta nie powinien epatować swoimi poglądami, bo musi pamiętać o tym, że ma także od czynienia z mieszkańcami o innych poglądach. Oni nie mogą być dyskryminowani. Prezydent z naklejką partii politycznej będzie przez część mieszkańców traktowany jako wrogi namiestnik.

Pan naprawdę nie chce poparcia żadnej partii czy to żadna partia nie chce Pana poprzeć?

Jestem otwarty na poparcie wszystkich partii politycznych, tylko wyraźnie mówię, że nie startuję w barwach żadnej partii. Nie czekam na zielone światło od żadnej partii, bo dostałem zielone światło do kandydowania od mieszkańców Krakowa. Natomiast z przyjemnością mogę przyjąć poparcie od wszystkich partii politycznych, jakie działają.

 

23 KOMENTARZE

Najnowsze

Co w Krakowie