To nie tylko problem krakowski, czy małopolski, ale ogólnopolski. Przez kraj przetacza się w tych dniach dyskusja o wydatkach parlamentarzystów, a podsyca ją niewiarygodna wprost buta niektórych Wybrańców Narodu pytanych o niewygodne wydatki.
Pierwsza fala dyskusji o wydatkach parlamentarzystów została wywołana przez cykl reportaży w jednej z komercyjnych telewizji. Wyszło z nich, że posłowie i senatorowie szeroko korzystają z przywilejów gwarantowanych im przez uchwalane przez nich samych prawo. Przede wszystkim chodzi tu o słynne kilometrówki oraz wydatki na biura. Pierwsza sprawa jest znana od lat, a chodzi w niej o to, że co miesiąc parlamentarzyści mogą „wyjeździć” 3500 km, co może sprawiać wrażenie, że niektórzy z nich w zasadzie cały czas jeżdżą. No i niech jeżdżą, bo Polska jest krajem średniej wielkości, a Jelenia Góra, czy Przemyśl są daleko od Warszawy. Tylko, że ani co dzień do tej Warszawy nie podróżują, ani codziennie nie przemieszczają się w szerz i wzdłuż po swoich okręgach wyborczych, bo od czasu do czasu powinni posiedzieć na posiedzeniach Sejmu i Senatu oraz stosownych komisji, których są członkami.
Druga sprawa to wydatki na biura, które wynoszą ok 280 tysięcy złotych rocznie dla każdego z parlamentarzystów. Z tego oczywiście płacony jest wynajem biur i pensje pracowników, ale także wspomniane wyżej kilometrówki i szereg innych rzeczy. Jak odkryli dziennikarze, jedną z nich był nawet dron. Po co posłowi do wykonywania obowiązków poselskich dron? Odpowiedź wymaga ekwilibrystyki, której piszący te słowa się nie podejmuje.
Na informacje o wydatkach parlamentarzystów nakłada się wspomniana wyżej buta, którą jako ostatni zademonstrował poseł z Zamojszczyzny Sławomir Ćwik, który był łaskaw oświadczyć, że do Warszawy jeździ samochodem, bo nie będzie się tłukł 10 godzin w pociągach. Wypowiedź Pana Posła nie spotkała się z przychylnością, nawet wśród przedstawicieli koalicji rządzącej, bo ani pociąg nie pojedzie tak długo, ani poseł, który przejazdy PKP ma za darmo (kolejny bonus) nie natrudzi się zbyt jazdą publicznym środkiem transportu.
To nie jest 1578 tekst o tym, że zachowanie Wybrańców Narodu jest niewłaściwe, albo nawet godne pożałowania, i należy zastanowić się nad odebraniem parlamentarzystom przywilejów. O tym napisano już 1577 razy i wystarczy. Zresztą, polskie regulacje nie odbiegają chyba aż tak bardzo od regulacji innych państw demokratycznych, gdzie przedstawiciele władzy ustawodawczej też cieszą się dużymi przywilejami. Przyjmijmy na moment założenie, że skoro podobnie jest u innych, to i u nas może, a skoro tak, to zastanówmy się co otrzymuje państwo i jego obywatel w zamian za bonusy, którymi obdarowuje parlamentarzystów.
Weźmy dowolnego posła, dowolnej formacji i nazwijmy go Iksiński. Poseł Iksiński jest posłem zawodowym, co znaczy, że otrzymuje ok 13 000 zł uposażenia i ok. 4 000 zł diety. Tak robi większość posłów, choć niektórzy mają fajniejsze dochody niż uposażenie sejmowe, więc rezygnują z niego, bo byliby zwyczajnie stratni. Wtedy pobierają wyłącznie dietę plus oczywiście to, co zarobią gdzieindziej. Nasz poseł Iksiński bierze udział w posiedzeniach Sejmu, których od stycznia do połowy października było całe 18. Zwykle są to posiedzenia trzydniowe, trwające od środy do piątku. Natomiast we wtorki przed posiedzeniami i w przerwie tych posiedzeń obradują komisje, którym zdarza się też radzić w tygodniach, gdy nie ma posiedzenia Sejmu. Częściej jednak komisje obradują w tygodniach „sejmowych”. Przyznacie Państwo, że nie jest to aktywność imponująca, bo większość czytających te słowa musi znaleźć się w jakimś miejscu od poniedziałku do piątku przez ok. 8 godzin, a nie tylko przez połowę roku (posiedzenia Sejmu odbywają się mniej więcej raz na dwa tygodnie). To jednak i tak lepsze rozwiązanie, bo polski parlament obraduje w tzw. trybie permanentnym, co oznacza, że może zostać zwołany w każdym momencie w roku (inną sprawą jest, że tego się nie praktykuje). Jego przeciwieństwem jest tryb sesyjny, gdzie parlament obraduje w określonych momentach w ciągu roku. W takich przypadkach w sytuacjach nagłych często rządzi ktoś inny, np. prezydent lub rząd z pomocą dekretów. W Polsce takie rozwiązanie nie zachwyciłoby prawie nikogo. No to już lepsza ta permanencja-chociaż rzadziutka.
Gdy poseł Iksiński czas od wtorku do piątku spędza w Sejmie, poniedziałki ma na spotkania z wyborcami, czyli m.in. na dyżury poselskie, które powinny być publicznie ogłoszone, i na których powinien bywać. Czy tak jest w praktyce? Rozmaite śledztwa dziennikarskie pokazują, że parlamentarzyści dyżurów nie lubią i chętnie rezygnują z brania w nich udziału. To z kolei stawia w wątpliwość sens utrzymywania biur parlamentarzystów, którzy swych ważnych obowiązków nie wypełniają.
W tym miejscu jeszcze raz trzeba podkreślić, że polska klasa polityczna nie różni się w tym względzie od swoich odpowiedniczek w innych państwach Europy. Niesprawiedliwym byłoby też generalne twierdzenie, że wszyscy parlamentarzyści nic nie robią i za darmo biorą pieniądze. Wielu z nich pracuje ciężko, spotyka się z wyborcami, interweniuje w ich sprawach i stara się dobrze wywiązywać ze swoich obowiązków. Jednak na przeszkodzie i tym aktywnym i tym biernym staje ustrój, który powierza większość prawdziwej władzy w ręce rządu, który ma znacznie więcej instrumentów realnej władzy niż parlament. To też nie jest polska specyfika, ale odzwierciedlenie współczesnej odsłony ustroju parlamentarno-gabinetowego dzisiejszych demokracji.
Co zatem zrobić, by nadużyć nie było? Najprostsza odpowiedź brzmi populistycznie: „Wymienić klasę polityczną”. Kiedyś Józef Stalin stwierdził, że nie jest w stanie od razu dostarczyć w kraju innych literatów niż ma on obecnie. Z klasą polityczną jest podobnie-mamy jaką mamy i na raz tego nie zmienimy. Ale jesteśmy mocarstwem, bo ta klasa jest ogromna. Polski Sejm to 460 posłów, podczas gdy znacznie liczniejsze Stany Zjednoczone mają ich 435 w Izbie Reprezentantów, a Rosja 450 w Dumie. Generalnie trudno znaleźć państwo, gdzie parlamentarzystów byłoby więcej. W czasach II RP i na początku PRL liczba posłów była uzależniona od liczby ludności. Ponieważ po II Wojnie Światowej Polaków było coraz więcej, coraz więcej było też posłów, więc w 1960 r. władze stwierdziły, że zamykamy się w liczbie 460 i więcej posłów nie dodajemy.
A gdyby tak zrobić w drugą stronę i znów powiązać te dwie liczby? Albo wprost z 460 zrobić np. 250 lub 300? Ustrój, państwo i jego mieszkańcy pewnie by tego nawet nie zauważyli, budżet już tak. Tylko poseł Iksiński musiałby na 8 godzin do pracy, bez diety i sam musiałby zapłacić za paliwo, bilet na pociąg, względnie za drona. Jeżeli więc jest coś, co łączy w tej chwili wszystkie siły parlamentarne w Polsce to jest to sprzeciw wobec takich głupich pomysłów. To krzepiące, bo polska klasa polityczna ma jednak idee, wokół których potrafiłaby się jednoczyć.
Jakub Olech, politolog, wykładowca akademicki, krakowianin z importu, obserwator (bliższy) i uczestnik (dalszy) życia miasta i regionu.