Fajne te Światowe Dni Młodzieży. Prezydent Andrzej Duda mówił na Wawelu o „duchowej uczcie”. Dla niektórych pewnie jest duchowa, dla innych cielesna. Nie wiem, nie znam się, nie mnie oceniać. Bez względu na to, czy chodzę co niedzielę do kościoła, czy jestem – jak większość Polaków – wierzący niepraktykujący, czy też w ogóle gardzę nauką Kościoła, ŚDM traktuję jak event. Jak wielkie wydarzenie. Imprezę. Festiwal. I w tych kategoriach, to impreza wręcz genialna. Najlepsza z najlepszych! Niezwykła.
Przede wszystkim jej uczestnicy, tutaj akurat nazwani pielgrzymami, są mega, albo i nawet giga, pozytywnie zakręceni. Śpiewają, tańczą, bawią się. Czasem jest przaśnie, czasem słodko, a czasem poważnie i nabożnie. Ale – pisząc wprost – z reguły nie ma rzygania po krzakach, obsikiwania zabytkowych murów czy biegania w samych gaciach po Rynku. Lepszy więc turysta – pielgrzym, niż turysta (osławiony już w Krakowie, stereotypowy) Angol.
W tramwaju czy autobusie też spokój. To znaczy liczba decybeli często przekracza normy, ale chodzi o spokój wewnętrzny. Coś tam sobie ci pielgrzymi pośpiewają, coś tam potańczą, ale żaden z nich nie podchodzi i nie pyta: „Wisła czy Cracovia?”. I nie daje w mordę.
Na osiedlach również względny spokój. Szlajałem się wczoraj trochę po nocy, natknąłem się na kilka grup, jedna z nich składająca się nawet z samych Murzynów, którym z daleka świeciły się tylko zęby, ale jakoś nikt z nich nie podszedł i nie wyciągnął noża z pytaniem: „ej, ty, kur*a, masz problem?!”. Ani więc ja, ani oni problemu nie mieli. Tyko, mijając mnie, jeszcze szerzej się uśmiechali.
Gdy już wróciłem do mieszkania, późną nocą lub wczesnym rankiem, i raczyłem się jeszcze papierosem na balkonie, wracały trzy pielgrzymki (to znaczy pielgrzymi płci żeńskiej). Przepocone, w rozchodzonych sandałach, z kolorowymi plecakami na plecach – seksualność poziom zero. Ale tak jakoś się ślicznie uśmiechały. Nawet zagadały frywolnie, rzucając „hi, helloł!”. Lepsze więc takie, umorusane trudami całodziennych modlitw i całonocnych spotkań, niż – za przeproszeniem – zarzygane, ze stringami kończącymi się w okolicach połowy pleców, z gołymi stopami i szpilkami pod pachą, nie będące w stanie wybełkotać nawet staropolskiego kur*a.
No a rano, jakoś tak w porze śniadania, na stacji benzynowej, spotkałem dwóch młodych księży zamawiających hot-doga. Sam widok księży jedzących hot-doga jest zabawny. To znaczy nie tyle ubawili mnie jedzący księżą, ale ta struga ketchupu pomieszanego z musztardą, kapiąca na sutannę. I rzucone przez jednego z księży beztroskie, ale pełne wzburzenia, „kurczę”. Słodkie. Jak parówka z cukrem.
Podoba mi się też szef wszystkich szefów, bez którego ta impreza nie miałaby racji bytu, czyli papież. Bez obcyndalania się, bez straty czasu – mówi co myśli, zarazem mając gdzieś, co myśli rząd i opozycja. Szacun, jak mówi młodzież.
Impreza więc naprawdę jest git. W sklepach nie brakuje chleba. Wódki i prezerwatyw też nie. A do tego jest miło. I język można poćwiczyć, odpowiadając na zaczepne „hi, helloł”, rzucone beztrosko przez trzy niewinne niewiasty…
Łukasz Mordarski
A jeśli chcecie przeczytać jak wyglądały ŚDM nocą, zapraszamy do naszego cyklu:
Noc 1. „Za kołnierz nie wylewali…”
Noc 2. Raz dzięglem, raz piołunem
Noc 3. „Jak ktoś się opija, to nasi”
Noc 4. Miejscowi odzyskują kontrolę