Klient nasz pan! Czy w Krakowie w końcu to zrozumieją?

Zbyt dosadnie? Przepraszam, ale nie potrafię inaczej. Bo jeśli niektórym (ale tylko niektórym!) paniom za ladami nie włożymy do głowy tego łopatologicznie, to nigdy nie zrozumieją zależności sprzedający – kupujący – pisze Marta, która wyprowadziła się z Krakowa do Hiszpanii i specjalnie dla KRKnews porównuje życie w obu miejscach.

Szanuję każdą pracę. Mam znajomych, którzy asfaltują ulice, roznoszą ulotki, koszą trawę. I szanuję ich zajęcie, dopóki oni szanują klienta. To samo dotyczy pań przy kasach w marketach.

Nie generalizuję, bo jedna z moich koleżanek też musi osiem godzin siedzieć na niewygodnym stołeczku i przejeżdżać po czytniku kolejnymi towarami. Pik, pik, pik, pik – dobrze tego odgłosu nie wymażesz z głowy, a już trzeba iść na kolejną zmianę. Robota żmudna i frustrująca. Nie dzierżę jednak, gdy ta frustracja przelewa się na mnie, czyli klientkę.

Zaraz przed wyjazdem do Krakowa miałam trzy spięcia w sklepie.

Pierwsze – to już chyba polska tradycja. Kupiłam dwie bułki, kefir i zapłaciłam banknotem 50 zł. Skończyło się pytaniem o drobne, o kartę, głębokim westchnięciem i marudzeniem pod nosem. Nic przyjemnego. Na pewno nie raz to czujecie – idziecie do sklepu po małe zakupy, przy kasie okazuje się, że macie tylko grubszy banknot i zaczyna się stres (Wasz, nie sprzedawczyni), że zaraz dojdzie do nieprzyjemnej sytuacji.

Za to kilka dni temu w Hiszpanii wypłaciłam 500 euro, które – pech chciał – wyskoczyło z bankomatu w jednym banknocie. 500 euro, czyli jakieś 2100 zł. I jak to rozmienić? Raz kozie śmierć – zrobiłam zakupy za jakieś 20 euro i czekam (to tak jakby w Polsce za paczkę gum zapłacić 100 złotówką).

Znów napięcie, które rozładował ten ich luzacki uśmiech, z którym ekspedientka przechadzała się po kolejnych kasach z pytaniem: „ma ktoś rozmienić?”. Szybko załatwiła sprawę, wydała pieniądze i jeszcze zażartowała, że tyle banknotów to powinnam nosić w worku, a nie portfelu.

Drugie – „mogę być dłużna grosik”. Wiem, że to nie sprzedawczynie ustalają te absurdalne ceny w sklepach, ale to one powinny być przygotowane na wydawanie tych końcówek. Tylko raz, w Nowej Hucie, powiedziałam: „nie, nie może być pani dłużna”. Zostałam niemal zabita wzrokiem, a wyszeptanej pod nosem wiązanki mogłam się tylko domyślać.

W Hiszpanii tych cen z urwanym groszem (eurocentem) jest mniej, ale ekspedientki zawsze są na nie przygotowane. Może to z powodu bariery językowej, ale tu jeszcze nikt nigdy nie spytał: „czy mogę być dłużna?”

Trzecie – podejście ogólne. OK, rozumiem, że w polskim sklepie nikt nie każe ekspedientkom pakować zakupów klientów, podczas gdy w Hiszpania jest to norma. U nas jednak pani woli wywierać na kliencie presję wzrokiem (oczy mówią: „pakuj szybciej!”), a w Hiszpanii pomagają się z tymi zakupami zebrać.

Tutaj w umowie o pracę nikt na pewno nie ma wpisanego uśmiechu, obowiązku zagadnięcia do klienta czy ogólnej życzliwości. Może to kwestia zarobków, może mentalności, ale ma wrażenie, że jeden uśmiech lub miłe słowo jest w stanie sprawić, że osiem godzin przy kasie minie szybciej, a dla klienta zakupy będą przyjemniejsze.

P.S. Przeczytałam swój tekst jeszcze raz. Jeśli ktoś ma odczucia, że piętnuję ciężko pracujące kasjerki w Polsce, to wierzcie – nie taki miałam zamiar. Szczególnie, że w supermarkecie nic nie dzieje się w oderwaniu od pracodawców. A ci potrafią być uczciwi, ale zdarzają się też wybitne mendy, które frustrują pracowników i wywierają presję czasu. To prawda, pod tym kątem w Hiszpanii również jest inaczej.

Marta

Zdjęcie tytułowe / fot. Foter.com

„A gdyby tak…”: Zdradzona w Krakowie! Konsekwencje nie mogły być inne

 

Najnowsze

Co w Krakowie