Nie ma pięknego kościoła, strzelistej wieży, czy chóru kolędników. Jest dziura w ścianie, kilka osób i śpiewy kolęd cichsze niż podczas godziny policyjnej – pisze Marta, która wyprowadziła się z Krakowa do Hiszpanii i specjalnie dla KRKnews porównuje życie w obu miejscach.
Jedno z hiszpańskich miast. Kościołów wiele, jak wszędzie w Europie, ale klimatu świątecznego nie czuć. Gdzieś śmignie jakiś Mikołaj, gdzieś uderzy po oczach rewia światełek, ale to jednak nie to.
Jest tylko jedno miejsce, gdzie te święta mogę poczuć – polski kościół. A nawet nie kościół, ale kaplica. I nie polski (jako budowla), tylko wypożyczany od hiszpańskich sióstr zakonnych na czas mszy.
Polski ksiądz zna niemal wszystkich po imieniu. Małego Karolka nazywa największym łobuziakiem, Michała z ambony zaprasza, by posłużył do mszy, a dwie osoby już wcześniej są wytypowane do czytania Pisma Świętego.
Średnio na mszy jest 30 osób. Na ogół te same twarze, rzadko ktoś trafia tu przy okazji wakacyjnych wojaży. Zresztą wszyscy „kumacie” przed mszą przychodzą wcześniej, bo już kiedyś dostali od księdza reprymendę, że nie pomagają w przygotowaniu ołtarza.
A zatrudnić kościelnego się nie da, bo i z czego? Rodziny na tacę rzucają po 2 lub 5 euro, więc trochę więcej niż ksiądz zapłaci za przyjazd z oddalonej o 30 km miejscowości. A jak polski ksiądz nie może, to zastępuje go hiszpański. Polacy żartują, że to właśnie u niego najlepiej się spowiadać. Nie wiadomo, czy rozumie grzechy, a jego też trudno zrozumieć. My sobie, on sobie, a efekt taki sam, czyli trzy puknięcia w konfesjonał.
W naszym kościele są polskie śpiewniki, jest pani, która zawsze nadaje ton (oczywiście głosem, bo na instrumencie nikt nie gra). I w takich okolicznościach biegną tu święta. Ubogo powiecie? Ubogo, ale przynajmniej po polsku. To jednak jeden z tych momentów, gdy tęsknisz za domem, bo kolęda w Hiszpanii nie brzmi tak samo, nawet jeśli wyśpiewasz ją w cieple na plaży.
I wtedy myślisz sobie, że to jedyne dni zimy, których Polakom zazdrościsz. To oni pieklą się za każdym razem, gdy dzwonią do Hiszpanii, a ja odpowiadam o cieple, morzu i długim dniu. Teraz to jednak w ich głosie słychać współczucie. „I co Ty tam będziesz sama robiła, bidulko?”. I mają rację – święta to to ludzie i dom, a nie plaża i ciepło.
Dlatego życzę Wam największych świątecznych mrozów, bo w dobrym domu i tak ich nie odczujecie.
Marta
zdjęcie tytułowe / fot. Pixabay
“A gdyby tak…” to cotygodniowy cykl, w którym autorka opisuje, a także radzi i zachęca, by rzucić to wszystko i pojechać w Bieszczady (albo do Hiszpanii).
„A gdyby tak…”: Zdradzona w Krakowie! Konsekwencje nie mogły być inne